Zaznacz stronę

Na Haagse Markt można kupić świeżutkie ryby i małże. I 3 mango za 1 Euro. Melona za 50 centów, a awokado za jeszcze mniej. Jakieś dwa – trzy razy taniej niż na mieście. Ręcznie robiony chleb. Kawę ze stewią (to już dużo drożej niż w zwykłym sklepie). Z jednej strony bywa naprawdę tanio, z drugiej całkiem drogo, za to hand-made i cymesik. Pachnie miętą, makrelą i arabskimi perfumami. Zwoje materiałów wabią kolorami niczym kolorowe motyle, ubrania trzepoczą na wietrze, a kawałek dalej – szmelc, mydło i powidło. Niektórzy sprzedawcy przekrzykują się znad swoich stoisk, inni stoją wpatrzeni w dal, ćmiąc ze spokojem swoje fajki.

Nic dziwnego, że szóstka, tramwaj którym można dotrzeć na targ z dworca, bywa przepełniony. A to rzadkość w Hadze, bo i bilety dość drogie, i ścieżki rowerowe tak genialne, że aż grzech nie korzystać. No, ale z wózeczkiem na zakupy, maluchami u boku, dzieckiem przy piersi i pełnymi siatami, rowerem nie da rady – chyba, że jest się zaprawioną w codziennej jeździe Holenderką, wiozącą jedno dziecko na siodełku z przodu i dwójkę w wózeczku przymocowanym z tyłu. Ale na Haagse widać więcej imigrantek.

Siedzę w zatłoczonej szóstce i nagle zdaję sobie sprawę, że w zasadzie są tu same kobiety. No nie 100%, ale panów zdecydowanie dużo mniej. Kobiety w chustach i bez chust, w długich sukniach i w mini, starsze i bardzo młode, z torbami, wózeczkami, plecakami. Rozmawiające ze sobą w różnych językach. Otoczone dziećmi albo z dziećmi na rękach. Matki, żony, opiekunki. W drodze na targ.

Zmęczone maleństwo zasypia w wózku. Dwie kobiety przechodzą dalej, za wózek, żeby usiąść na wolnych miejscach. Pierwsza nie zauważa, że rąbkiem chusty zahacza o dziecko, druga natychmiast ściąga materiał z buzi malucha i delikatnie przesuwa wózek, żeby zrobić tej starszej więcej miejsca. Mama dziecka uśmiecha się przepraszająco, bo mały pojazd toruje przejście, obie kobiety odwzajemniają jej uśmiech – ze zrozumieniem. Przyjaźnie kiwają głowami i zajmują się swoimi sprawami. Obok popłakuje mały chłopczyk, starsza pani przesuwa się na siedzeniu, żeby zrobić mu trochę miejsca. Mały siada, mocno trzymając mamę za rękę. Obie kobiety uśmiechają się do siebie nad jego główką. Przystanek Haagse Markt. Szybko, bez wielkiego halo, kobiety wynoszą wózki, dzieci, wózeczki. Płynnie, tu krok w bok, tam do przodu, tu przepuszczamy wózek, a tam staruszkę. Niczym wielki, wspólny organizm, miękki i sprawczy jednocześnie.

Patrzę na ten kobiecy taniec i w głowie pojawia mi się pytanie. Czy tak wyglądałby świat, gdybyśmy to my, kobiety nim rządziły? Ale nie na męskich zasadach, jak ma to miejsce teraz, tylko tak po naszemu, kobiecemu? Czemu ta nasza kobieca energia nie może się przebić wyżej, poza sprawczość codzienności? Jest miękka, nieagresywna. Ale czy to znaczy, że jest słaba? Patrząc na nasze codzienne zmagania, nie sądzę. Jest skuteczna jak nie wiem co! W dodatku jest kontakcie, w relacji, z uwagą na drugiego człowieka. Ponad podziałami (chusta czy bez chusty) wie, co jest ważne i czemu warto poświęcić uwagę, żeby to, co ma się zadziać, poszło do przodu.

– Mamo, ty znowu o tym girl power – mruczy moja nastoletnia córka, kiedy pytam, czy czuła tę energię w tramwaju. Tak, ja znowu o tym girl power. Bo coraz bardziej czuję, że ten rodzaj energii i współpracy, który zadział się tak po prostu, życiowo, w tym tramwaju, jest tym, czego nasz świat bardzo teraz potrzebuje. Wahadło produktywności ponad wszystko, presji, nacisku wychyliło się według mnie za daleko. Nawet my, kobiety gramy w tę grę i bywa, że jesteśmy dla siebie surowszymi sędziami niż panowie. Nie, nie marzy mi się Seksmisja 2, mam szacunek dla mężczyzn, tak samo jak do kobiet. Ale tęsknię za kobiecą jakością w zajmowaniu się światem. Niech się miesza z męską sprawczością i czyni ten świat bezpieczniejszym, przyjaźniejszym, współpracującym.

Pamiętam badanie Deloitte sprzed kilku lat, które dotyczyło wpływu płci na sposób działania w biznesie. Na podstawie analizy konkretnych zachować menedżerów, kobiet i mężczyzn, wyodrębniono taktyki wpływu i sposoby ich stosowania w relacjach podległych, nadrzędnych i równorzędnych. Mężczyźni najczęściej wybierali taktyki wymuszania i wymiany. Kobiety preferowały perswazyjne sposoby współpracy. Na krótką metę te pierwsze okazywały się bardzo skuteczne, na dłuższą, powodowały odpływ zdolnych pracowników i problemy z motywacją, zwłaszcza w trudniejszych ekonomicznie czasach. Kobiety budowały kapitał zaufania, a dzięki niemu w dłuższej perspektywie czasowej zarządzane przez nie działy/firmy wychodziły z kryzysów w lepszym stanie, a na co dzień cechowało je większe zaangażowanie pracowników i mniejsza rotacyjność, nawet mężczyzn. Nie chcę oceniać, który styl jest lepszy, bo każdy ma swoje plusy i minusy ( wcale nie! Sercem mi oczywiście bliżej do kobiecego;-)), ale wiem na pewno, że  jeśli tylko jeden obowiązuje, równowaga zostaje zachwiana i jest naprawdę mniej efektywnie. Jakiejś jakości zaczyna brakować i czuć to na każdym poziomie, od realizacji po energię pomysłu.

Kiedy myślę o tym, co mogłabym zrobić, aby ta energii znaczyła więcej na co dzień, na ten moment mam kilka pomysłów:

1. zajmujmy się, dziewczyny, kasą. Gdzie jest kasa, jest władza, na razie ten świat jeszcze tak ma. Nie odpuszczajmy tematu kasy w pracy (ciągle na tych samym stanowiskach zarabiamy średnio w Europie ok 20 procent mniej niż mężczyźni), w domu (nawet w sytuacji, jeśli tylko to druga strona zarabia, rozmawiajmy o pieniądzach, miejmy na nie wpływ), w naszych firmach;

2. szanujmy i doceniajmy siebie, to, co wnosimy w świat i w życie, doceniajmy też te wartości u innych kobiet – i mówimy im o tym głośno;

3. szanujmy inne kobiety. Wiele razy słyszałam, że nikt ci nie przyłoży tak, jak druga baba. Ale każda z nas, naprawdę każda z nas, może być tą, która zdecyduje, że nie będzie już grać w tę grę. Obiecałam sobie wiele lat temu, że nie będę łaskotać własnego ego, używając do tego innych kobiet (choć uwierz mi, niektóre same się o to proszą i dużo energii wkładam w to, żeby nie wejść w tę grę). I wiesz co, karma wraca. Od lat pracuję z kobietami i czasami wydaje mi się, że udaje nam się ruszyć ziemską bryłę z posad świata, chociaż o krok, ale taki krok, który potem zamienia się w śnieżną kulę. Rzadko doświadczam wprost zagrywek, za to mam to, czego potrzebuję – zrozumienie, wsparcie, współdziałanie. Mamy moc, nie przemoc.

Nadal jednak nie mam pomysłu, co zrobić, żeby nas, kobiet, było więcej tam, gdzie zapadają decyzje w ważnych dla ludzi sprawach – w polityce, w społeczeństwie obywatelskim. Jak to zrobić, żeby tam być, ale po swojemu. I nie stać się kamieniem rzuconym na szaniec?

Masz pomysł? Podrzuć, proszę.

A jeśli jesteś kobietą, która już tam jest, powiedz, proszę, jak konkretnie mogę Cię wesprzeć? Ja i inne babki?