Cześć! U mnie aktualnie ferie. Na początku się zżymałam. Dzieci w domu, pogoda w kratkę, zdecydowanie mniej przestrzeni na pracę. Bo jakaś część mnie zapuszcza ciągle w ich kierunku sondę i nie wie – karmić mnie już wyrzutami sumienia (że nie wyjechały, że nie spędzam z nimi więcej czasu, że należą im się jakieś atrakcje), czy jeszcze nie. Druga część twardo trwa przy biurku. Jest tyle do zrobienia, samo się nie zrobi! Biznes to biznes!
W końcu odpuściłam. Albo pracuję, albo odpoczywam. Na cztery godziny ściągnęłam do pomocy mamę, a potem – hulaj dusza, piekła nie ma. Chodzimy na pączki. I na lodowisko. Budujemy zamki w krzeseł nakrytych kocami. Odwiedzamy przyjaciół (w ciągu tego tygodnia spotkaliśmy się z większą ilością osób niż w trakcie ostatniego trymestru!), zapraszamy gości do siebie. Palimy w kominku i robimy kawę Inkę w porcelanowych filiżankach. Leczymy pieski i kotki, bawimy się w doktora. Chodzimy do kina albo urządzamy je w domu.
I nagle zauważyłam, że bardzo dużo się śmieję. Że mój mąż też do nas dołączył i wcześniej wraca z pracy. Że robimy sobie psikusy. Że kupujemy sobie drobne upominki. A ta starsza córka kupuje młodszej książeczkę z naklejkami (i nie chce zwrotu kasy;-)). A to młodsza lepi dla starszej bałwanka z plasteliny. Mąż mnie zaprasza do teatru. Ja biorę go na spacer. Jakoś radośniej się u nas zrobiło i jaśniej. A w pracy? Nic się nie zawala. Koncentruję się na 100% i robię to, co musi być zrobione. Wieczorem, idąc za radą Pani Swojego Czasu, robię listę na następny dzień. Ustalam priorytety i skupiam się tylko na nich. Da się? Da się!
I wiesz co? Czasem bywam naprawdę zaskoczona, jak fajną towarzyszką zabaw moich dzieci się stałam. Kiedy starsza córka, nastolatka, prycha: „no nie, mamo! Wygłupiasz się”, ale uśmiecha się pod nosem, a młodsza chichocze tym najcudowniejszym, najczystszym na świecie śmiechem małego człowieka, ja nadal wymyślam niestworzone historie. Piszę wiersz. Odbijam łapki z farby (zmywalnej;-) na podłodze. Zamierzam zafarbować pasemko włosów na różowo. Ukraść mężowi buziaka w przelocie. Przygotować nowy kurs. Nagrać filmik. Włożyć „Empatie dla pieniędzy” do butiku. Popływać w kulkach.
Wczoraj wieczorem przyszła do mnie taka myśl: przecież ja kiedyś taka właśnie byłam. Z radości po zdanym trudnym egzaminie odśpiewałam na stole w krakowskim Singerze „un-break my heart”, co do dzisiaj pamiętają moi znajomi, a nie były to czasy karaoke, o nie. Zjeździłam pół Europy z małym groszem przy duszy, a niewygody były raczej kanwą opowieści w długich listach, nie końcem świata. Dawałam radę przeżyć tydzień o trzech preclach (obwarzankach) dziennie, a w drugim tygodniu grzecznie chodziłam na obiadki do cioci. Pisałam powieść, siedząc na kocu nad Wisłą. Kiedy potrzebowałam więcej kasy – zamieniałam ją na tłumaczenia. Jeździłam przez pół miasta, żeby uczyć dzieciaki angielskiego, a żeby go polubiły, wychodziliśmy na plac zabaw albo bawili się w angielski sklep. Pisałam nekrologi na zamówienie (tak!) a potem biegłam do teatru na nowe przedstawienie. Opowiadałam koleżance lektury, bo bardzo nie lubiła czytać, a ona za to szyła mi spódnice w kwiaty…
Po drodze gdzieś się to trochę zgubiło. Usztywniłam się, zrobiłam bardziej serio. Stałam się bardzo (za bardzo?) odpowiedzialna, przewidująca, spięta. Im większe cele, tym bardziej. Fajnie planować i przewidywać, ale moje pieniądze potrzebują także tej wyluzowanej i radosnej wersji mnie. Która chce, nie musi. Potrafił skupić się na maksa i zrobić swoje, a potem cieszyć się życiem. Doceniać małe przyjemności. Czuć wdzięczność za codzienne, drobne cuda. Bawić się pracą i bawić po pracy. I wiecie co? Ilość wejść na naszą stronę wzrosła, nie zmalała. Radość przyciąga!