Zaznacz stronę

Niektórzy ferie już skończyli, inni jeszcze mają je przed sobą – zazdroszczę z całego serca, bo sama należę do tej pierwszej grupy. Spędziłam je z rodziną w Wierchomli, jak co roku. Brzmi jak klasyka „warszafki – narty zimą, tropik w lecie, więc po co Ci o tym mówię? Bo choć wygląda sztampowo, ten wyjazd wiele dla mnie znaczył. Nie lubię dopasowywać się do ogólnie panujących trendów, więc dotychczas jeździłam do Wierchomli towarzysko – dla przyjemności jeżdżącej na nartach córki, dla czasu z rodziną, dla pięknych widoków, dla chwili wytchnienia. Nigdy nie kręciły mnie fotki ze zjazdów na Facebooku, bo narty miałam na nogach ponad trzydzieści lat temu. Z tamtych czasów pamiętam kilka wypadów na stok z jeżdżącymi przyjaciółmi i śmierć w oczach, gdy ktoś mnie namówił i stanęłam na stoku oraz zjechałam – jak umiałam. Potem wszystko mówiło we mnie: nie. Taki włoski strajk wobec korporacyjnej mody. Kodu społecznego. Lansu. Byłam „ponad”. Żal mi było dzieciaków na stoku, które połykały łzy i jeździły, bo rodzice kazali.

Ale jakoś w tym roku poczułam, że to bycie „ponad” to też jakaś gra. Że coś we mnie ma ochotę spróbować. Że patrzę z tęsknotą na śmigających narciarzy, popijając swoją herbatę w knajpce pod stokiem. Że chciałabym, tylko boję się. Że wielu jest ludzi, dla których to sprawa ambicji, ale równie wielu takich, którzy to naprawdę kochają.

I wiesz co? Odważyłam się! Najpierw na Stonodze, czyli takim stoku dla absolutnie zielonych, razem z czterolatkami zjeżdżającymi z górki niczym demony prędkości. Pierwsze zaskoczenie – mój instruktor stwierdził, że jestem fajnie porozciągana i w całkiem dobrej formie. Dotychczas zupełnie tak o sobie nie myślałam. Porównując się do Ewy Chodakowskiej, miałam wrażenie, że jestem absolutnym flakiem. A z tyłu głowy ciągle dźwięczały mi słowa pani od sportu: „no Herkulesem to ty nie będziesz” i jeszcze czułam posmak wstydu po niektórych zajęciach wuefu. Jaką lekcję wyciągnęłam? Porównania i stare przekonania ciągną w dół. Zabierają energię. I czasem przybierają maskę wyższości: „jestem ponad”.

Po trzeciej lekcji wjechaliśmy wyciągiem na tak zwany duży stok. Myślałam, że umrę. Jeśli nie zabiję się zjeżdżając, to w najlepszym razie zejdę ze strachu. Serce waliło mi jak szalone. Łydki bolały nie do zniesienia po pierwszych pięciu minutach, bo byłam sztywna niczym figura woskowa. Z lęku. Obok mnie na luziku zjeżdżali sobie ludzie, w tym całkiem małe dzieci, bo stok ma opinię przyjaznego. Nawiasem mówiąc, naprawdę taki jest. Ale zjechałam. I choć na dole modliłam się, żeby już się skończyło, schodząc z nartami po jeździe czułam się jak mistrzyni świata. Dałam radę!!!! Ten zjazd był na pewno wyjściem ze strefy komfortu. Może nawet wrzucił mnie do strefy paniki. Ale przypomniał mi coś bardzo ważnego – kiedy robisz coś nowego, coś w czym zdobywasz dopiero kompetencje, emocje są naprawdę silne. Dużo Cię to kosztuje. Łatwo się poddać. Na tle starych wyjadaczy wypadasz żałośnie. Ale jeśli wytrwasz, smak zwycięstwa jest tak słodki, że trudno go zapomnieć. Rosną skrzydła. I nagle odkrywasz, że skoro dałaś radę zrobić TO, to może także inne drzwi, które uznałaś za zamknięte dla siebie, mogą stanąć przed Tobą otworem. Albo przynajmniej zrobi się w nich mała szparka, w którą można włożyć buta. Moje osobiste zwycięstwo narciarskie od tygodnia dodaje mi siły w mierzeniu się z tematami, które do niedawna odkładałam na święty nigdy.

Trzecia lekcja, jaką wyciągnęłam? Moc wsparcia. Nie zjechałabym z tego stoku, gdyby nie mój instruktor. Dobry duch, przewodnik, który podpowiadał, co robić, by się udało. Dzielił się wiedzą i energią. Nie ciągnął mnie na kijkach na tak zwany pociąg. Nie podawał ręki za każdym razem, gdy się zachwiałam. Ale pomagał wstać, gdy upadłam i wyjaśniał, na czym poległam. Biorę tę lekcję do biznesu. Jeśli wchodzę w nowy teren, zadbam o profesjonalne wsparcie. Dzięki niemu mój sukces może przyjść szybciej. Ostatniego dnia, nie dość, że zjechałam z Kubą z dużej góry, to jeszcze dwa razy obróciłam na Polankach. Gdyby ktoś powiedział mi, że to zrobię tydzień wcześniej, popukałabym się w czoło i poszła na winko do knajpki pod stokiem…