Ten piątek miał wyglądać zupełnie inaczej. Wszystko zaplanowane i pod kontrolą. Zgodne z wizją i celem. Tym bliższym i tym dalszym. Mierzalnym. Określonym czasowo…
Właśnie prowadziłam kolejną telefoniczną konsultację, gdy do pokoju wpadła moja starsza córka. – Mamo, tata krzyczy, żebyś zadzwoniła po pogotowie. Coś złego dzieje się z Alą! – zawołała.
Dzisiaj mogę o tym pisać spokojnie. Już wiemy, że to był tylko wredny wirus, z powodu którego gorączka poszybowała w niebo i dziecko dostało drgawek. Wiemy, że to może się zdarzać na tym etapie rozwoju i wiemy, co robić, gdyby znów, błagam nie, się powtórzyło. Ale kiedy w karetce trzymałam małą, gorącą rączkę i kiedy sekundy oczekiwania na pierwsze wyniki badań wlokły się jak żółwie słoniowe na wyspach Galapagos, w środku czułam tylko duszący strach.
Potem rzeczywistość złagodniała. Już wiedzieliśmy, że będzie dobrze. I trzeba było tylko czekać. Warszawa szykowała się do sylwestrowej zabawy. Ludzie odliczali minuty do końca starego roku, gotowi, by powitać nowy. W powietrzu zrobiło się gęsto od marzeń i planów. Nie zrobiłam żadnego. Bujałam się gdzieś pomiędzy czasem i przestrzenią, w miejscu, w którym plan układa życie, a ja mam wybór – mogę za nim podążyć, albo mogę się wściekać i ratować resztki oczekiwań, które być może da się jeszcze uratować (co zwykle w sytuacjach kryzysowych robiłam z automatu).
Nie tym razem, pomyślałam. Wyciągnęłam komputer tylko raz – żeby napisać mejle do osób, z którymi byłam umówiona. Poprosiłam Izę o wsparcie i przejęcie najpilniejszych spraw. Odpuściłam mój fanpage na Facebooku. Przestałam śledzić statystyki wejść i kliknięć. Nie serfowałam po necie w poszukiwaniu ciekawych i wnoszących treści. Nie ratowałam oglądalności motywującymi cytatami. Co najwyżej od czasu do czasu, czuwając nad śpiącą Alą, zostawiłam u kogoś prywatny komentarz, gdy coś mnie wciągnęło – i tyle. Trudno, pomyślałam. Chyba jestem gotowa na socialmediową hibernację. Towarzyską zresztą też. Z głodu nie umrę. W szpitalnej rutynie w jakiś dziwny sposób miałam przebłyski tego, co jest dla mnie naprawdę ważne.
Po co opowiadam Ci tę historię? Bo bardzo mnie zaskoczyło mnie jej zakończenie. Z jednej strony coś się we mnie czuło, jakby znikało. Nie ma lajków, nie ma budowanej z mozołem publiczności, nie istnieję. A inni szybują w górę, i to jak, o matko! Z drugiej, choć moja zawodowa aktywność przypominała metabolizm leniwca, właśnie w tym czasie podopinało się (piszę podopinało, bo aktywność z mojej strony była naprawdę niewielka) kilka fajnych projektów. Zlecenia, jakie najbardziej lubię, z typem ludzi, z którymi najbardziej uwielbiam pracować i się spotykać. Sensowne czasowo i cenowo. Zabawne, że zadziało się to właśnie teraz. Ile razy wściekałam się na wszechświat i prosiłam go o jakiś sygnał (najchętniej pod postacią dobrego kontraktu;-), gdy moja zawodowa aktywność przypominała zespół nadpobudliwości psychoruchowej…
No dobra, pomyślałam. Biorę tę lekcję. Nie wiem, co przyniesie, ale sprawdzę. Dlatego w tym roku:
1. Będę pisać na Facebooku tylko wtedy, kiedy bardzo na serio poczuję, że chcę się czymś podzielić. Taka mała zmiana optyki – nie będę aktywnie poszukiwać treści, ale podzielę się treściami, które chcą być zakomunikowane przeze mnie.
2. Jeszcze nie wiem, czy reanimuję konto na Instagramie. Dam sobie czas na decyzję.
3. Tej zimy zamierzam potraktować siebie jak glebę. Wiem, brzmi trochę głupio;-). Zainspirowali mnie ekologiczni rolnicy, wracający do starosłowiańskich praktyk, które sugerowały, że w czasie klimatycznej zimy nie należy ziemi wzruszać, odwracać, orać, przekopywać, jeżeli na to nawet pozwalają warunki pogodowe. Tej zimy nie dam się sobie samej zaorać (jak to wcześniej miewałam w zwyczaju).