Zaznacz stronę

Cóż. Czasami wyrzucam sobie, że nie jestem tak do przodu jak inni. Nie kipię energią jak wulkan. Nim sięgnę po coś, sprawdzam, czy to nie jest czyimś kosztem. Nie walczę o swoje jak lwica. Czasem jestem o to na siebie zła. Ale czasem myślę, że fajnie być jak Ciocia Maria. Akceptować, co życie przynosi i nie brać się z nim za bary, ale płynąć spokojnie z jego nurtem. I czerpać z niego, co daje.

To już druga osobista historia o moich własnych Superbohaterach. Mam nadzieję, że Ci się spodoba!

(Ze specjalną dedykacją dla Agi i jej projektu Singlove😉

 

A tutaj transkrypcja tekstu dla tych z Was, które wolą poczytać:-)

Pamiętam Ciocię Marię jako elegancką, filigranową staruszkę, która wychodząc z domu zawsze zakładała kapelusz. Albo przynajmniej toczek. W niedzielę zapraszała na podwieczorek swoje przyjaciółki i serwowała im z miśnieńskiej porcelany herbatę z różaną konfiturą i maślane ciasteczka. Grywały w karty, rozmawiały po niemiecku, z takim miękkim, austriackim akcentem, pewnie dlatego, że ten język kojarzył im się z balami w Wiedniu i czasami pięknej młodości. Ciocia Maria miała czarnego kota i wielki portret Franciszka Józefa na ścianie. A także całą szufladę koronkowych mitenek, takich rękawiczek bez palców, które godzinami przymierzałam, bawiąc się w księżniczkę.

Urodziła się w Ustroniu koło Cieszyna, na nauki i zabawę rodzina wysyłała ją do  Wiednia, co mnie nie dziwi, bo z Cieszyna bliżej tam niż do Warszawy. Miała w sobie coś takiego, że kiedy wchodziła do pokoju, obecne tam osoby, a zwłaszcza panowie z szacunkiem wstawali. Bardzo mnie to dziwiło, gdyś Ciocia Maria była niezwykle spokojna, łagodna i widać było na pierwszy rzut oka, że krzywdy nikomu nie zrobi. To na pewno nie był typ energii w stylu krew na zębach, raczej energia trzciny kołyszącej się na wietrze, która jednak zawsze wraca do swojej pozycji.

A życie naprawdę zafundowało jej burze i huragany. Wychowana w bogatym domu, większość dorosłego życia przeżyła w pokoju bez kuchni i bez toalety, do której musiała chodzić do sąsiadów. Robiła to z godnością. W jej rodzinnej kamienicy mieszkali lokatorzy z przydziału. Czy była pokrzywdzona? Uważam, że tak. Wyobrażam sobie moje emocje, gdyby ktoś kazał mi się wyprowadzić z mojego mieszkania, dając mi w zamian pokój bez łazienki. A jednak Ciocia Maria nie narzekała, nie złorzeczyła. Ewuniu, jeśli nie masz na coś wpływu, przejdź nad tym do porządku dziennego, powiedziała mi kiedyś. I daję słowo, przez wiele lat widziałam, jak tę stoicką mądrość wykorzystywała na co dzień. Pokój bez łazienki nie był przeszkodą, aby co rano pić kawę z mlekiem z cieniutkiej porcelany, trzymać się prosto, chodzić na spacery „dla zdrowia i figury”, jak mawiała oraz czytać powieści w bujanym fotelu.  Zapraszać przyjaciółki, co niedzielę wypić koniaczek albo wiśniówkę. Elegancko się nosić i mieć zadbane dłonie. Robić maseczki z owsianki. Uśmiechać się i mieć życzliwość dla ludzi wokół. Przypilnować dziecko sąsiadce. Odwiedzić drugą w szpitalu. Pójść do biblioteki. W życiu prywatnym była, jak dzisiaj mówimy singielką. Jej narzeczony zginął na froncie pierwszej wojny światowej. Czy nie wyszła za mąż, bo ciągle tkwiła w tamtej żałobie? Nie wiem, byłam za mała, żeby przyszło mi do głowy o to zapytać. Ale pamiętam, że mówiła o nim raczej tkliwie, bez nuty rozpaczy. Może uznała, że małżeństwo nie było jej pisane, bo znowu ze stoickim spokojem cieszyła się tym, co życie akurat postanowiło jej dać. Była cudowną ciocią, ze spokojem pozwalającą grzebać w szafach i łapać kota za ogon. Nauczyła mnie alfabetu Morse’a i nakrywania do stołu na duże przyjęcia, takie z dwoma rodzajami wina, aperitifem i przystawkami.

Opowiadała mi dużo o swoim ukochanym Śląsku Cieszyńskim. I pilnowała, żebym nade wszystko trzymała prosto plecy i nosiła głowę wysoko (to mi niestety ani nie wychodziło, ani nie wychodzi). Nie rozmawiałam z nią o pracy, bo byłam wtedy za mała, ale wiem, że podczas przyłączania Śląska Cieszyńskiego do Polski pracowała jako telefonistka, łącząc międzynarodowe rozmowy, być może dotyczące właśnie wielkiej polityki.

Od śmierci Cioci Marii minęło ponad 30 lat. Moje wspomnienia są coraz mniej ostre. Ale ciągle pamiętam to niesamowite uczucie spokoju i ciepła, które mnie otulało, gdy wchodziłam do jej pokoju.

Cóż. Czasami wyrzucam sobie, że nie jestem tak do przodu jak inni. Nie kipię energią jak wulkan. Nim sięgnę po coś, sprawdzam, czy to nie jest czyimś kosztem. Nie walczę o swoje jak lwica. Czasem jestem o to na siebie zła. Ale czasem myślę, że to fajnie być jak Ciocia Maria. Akceptować, co życie przynosi i nie brać się z nim za bary, ale płynąć spokojnie z jego nurtem.