Mam taki czas, który chętnie planuję, o którym myślę i na który się cieszę. Czas, dzięki któremu doładowuję się i dostaję chęci do dalszych działań.
To ten czas, kiedy zasiadam do komputera, wyłączam wszelkie źródła informacji i:
- odpalam arkusz z budżetem i wpisuję kwoty z paragonów (no, no);
- robię przelewy (również do ZUSu) (ach!),
- przeglądam wpływy na rachunek (juhuu!);
- patrzę, ile mam budżetu na przyjemności (mmm)
To takie przyjemne patrzeć, skąd pieniądze przychodzą, dokąd idą i nadawać im kierunek.
Ile z tego bierze się mocy do działania!
Skąd ta moc?
- Bo czuję, że mam na pieniądze konkretny wpływ (i nie waham go używać :-));
- Bo dzięki temu, że liczę i mierzę, mogę śledzić postępy. (I na ogół okazuje się że te postępy są :-));
- Bo jestem szefową domowych pieniędzy. To ja nimi rządzę, a nie one mną. Nawet, jeśli ten zarząd jest wieloosobowy, to mam w nim swoją rolę.
Kiedyś nie było tak prosto. (Oczywiście, nadal może być prościej).
Miałam swoje godziny męki i zgrzytania zębami.
Znowu tyle wydałam?
Kolejna danina dla państwa?
O czym ja jeszcze nie pomyślałam? Czemu tylko tyle zarobiłam? Co ja zrobię na emeryturze?
Moja krytyczna i racjonalna część miała używanie. A ja – ból głowy.
Żeby go uniknąć – nie zajmowałam się. Bo najwyraźniej nie umiem. Ktoś zrobi to lepiej. Albo samo się zrobi. Jakoś to będzie. Po co planować, skoro i tak zawsze coś wyskoczy? Po co patrzeć, ile wydałam? Nuda. Nie wystarczy, że zarabiam i staram się więcej?
Przecież nie pieniądze są najważniejsze.
Sęk tylko w tym, że to pieniądze rządziły. W dodatku na swoich, nieznanych mi zasadach. Często bolesnych. I przez to były najważniejsze.
Przydały mi się w tej drodze dwa kroki: (1) DECYZJA, że chcę z tym zrobić porządek i (2) 2 półgodziny w tygodniu poświęcone na „te rzeczy”.
Zdecydowałam się na to, bo naprawdę chciałam zmiany.
Początki nie były łatwe (motywem przewodnim było, że pieniądze nie są najważniejsze, ale za to nuuuudne, a ja przecież obiecywałam sobie robić to, co mi sprawia radość!).
Ale już pierwszy miesiąc pokazał, że nie jest tak źle: okazało się, że w gruncie rzeczy wydaję mniej, niż mi się wydawało. A przejście z ogólnego niezadowolenia „ciągle wydaję” do jasne określenia kwotowego zdjęło ze mnie napięcie.
Stopniowo zajmowanie się kwestiami finansowymi przestało być czasem męki. Po prostu się do tego przyzwyczajałam, aż wypracowałam nowy nawyk.
Podczas jednego z tych półgodzinnych spotkań z moimi pieniędzmi zauważyłam, że (1) bank dwukrotnie obciążył mi kartę w hipermarkecie za jedną transakcję, że (2) następnego dnia upływa mi termin zwrotu ciucha, którego jednak nie chcę i że (3) na fakturze za telefon jest błąd.
A ponieważ dość łatwo i szybko udało mi się wszystkie 3 punkty odkręcić, okazało się, że w rezultacie otrzymałam dwie nagrody: po pierwsze, zdecydowanie zblakło i rozpłynęło się wspomnienie tych wszystkich kupionych, a nie zwróconych ubrań, tych przeoczonych nadpłat i mojego niedołęstwa w zarządzaniu budżetem. (Okazało się zresztą, że to te wspomnienia były istotnym odpychaczem i zniechęcaczem do poświęcania pieniądzom uwagi).
A po drugie, mój rachunek został zasilony prawie 700 PLN. Które w zasadzie już były wydane i zagospodarowane.
To tak, jakbym je dostała. Albo zarobiła?
Biorąc pod uwagę, że kosztowało mnie to raptem godzinę czasu, stwierdzam, że to niezła stawka godzinowa. Mam otwartość na więcej 🙂
Minęło trochę czasu i z głębi serca (i brzucha) wiem, że zajmowanie się pieniędzmi nie musi wywoływać więcej emocji niż mycie zębów. Ot, zwykła higieniczna czynność.
A radości i mocy z niej więcej niż ze świeżości oddechu w najlepszej reklamie pasty do zębów…
Jedyne, czego potrzebujesz, by się o tym przekonać, to podjąć decyzję i zaplanować dwie półgodziny w tygodniu.