Dzień dobry. Ten tydzień mam trudny. Spory obszar rzeczywistości pozostaje poza moim wpływem. A wraz z jego brakiem – stres, napięcie, lęk. Gonitwa myśli. Górki i dołki.
I jakoś w całej tej sytuacji przypomniał mi się wywiad Aleksandry Więcki, który czytałam kiedyś w „Urodzie życia”.
Wiesz, jaka grupa kobiet jest najbardziej zestresowana? Nie, wcale nie samotne matki, stające na głowie, aby połączyć wychowanie i pracę, ale… niepracujące kobiety z problemami w związku. Dla rozmawiającej z Olą Więcką pani psycholog nie było to zaskoczeniem. Bowiem utrata kontroli nad życiem jest jedną z najsilniejszych przyczyn stresu i źródłem napięcia kobiet, które wycofały się z rynku pracy. Bo choć praca to wysiłek, wiąże się z nią gratyfikacja i satysfakcja z osiągnięć.
Wtedy pomyślałam, że jest jeszcze jedna grupa kobiet, która może być całkiem mocno sfrustrowana. To kobiety prowadzące własną firmę, będące w związkach z lepiej zarabiającymi partnerami. (Nie chcę powiedzieć, że kobiety prowadzące firmę i nie będące w związku albo zarabiające tyle samo, ile ich partnerzy nie mają stresów. Ale myślę, że ten stres jest nieco inny).
Z jednej strony, gdy mąż zarabia lepiej, jest fajnie – istnieje druga noga, która utrzymuje dom. Nie ma więc takiej presji na wynik. Można dać sobie czas, poeksperymentować. Robić sporo za darmo. Cyzelować szczegóły. Dokształcać się i tak dalej.
Dobrze znam tę sytuację. Nie miałam stresu, że muszę zarobić dużo więcej niż na koszty, fajnie mi było cieszyć się stabilną sytuacją rodziny i rozwijać się. A jednak co jakiś czas z ogromną tęsknotą myślałam o czasach, kiedy pracowałam w korporacji i zasuwałam jak mały samochodzik. Dziwne, prawda? A jednak prawdziwe. I nie jestem jedyną właścicielką firmy w takiej sytuacji. Rozmawiając z podobnymi do mnie kobietami uświadomiłam sobie, że:
- kiedyś zasuwałam, ale za to czułam się panią moich pieniędzy. Gdy pojawiły się dzieci, a ja postanowiłam mieć dla nich czas i odeszłam z korpo na swoje, moje poczucie wpływu w kwestii finansów zasadniczo zmalało. A wraz z nim mój luz i sporo radości życia. I wcale nie chodzi o to, że mogłam sobie na mniej pozwolić – w końcu mój mąż zarabiał. Trudne dla mnie było to, że moje źródło przychodu (czyli mąż) nie był obszarem, na który miałam wpływ. Gdzieś z tyłu głowy czaił się lęk: a co będzie, jeśli sobie pójdzie? Albo zachoruje?
- prowadząc firmę i korzystając z pieniędzy męża nieustannie miotałam się także między chęcią jej rozwoju a poczuciem, że skoro nie zarabiam tyle, ile on, to muszę mu zdjąć z głowy cały dom. Z jednej strony frustrowałam się brakiem takich wyników, jakie bym chciała, z drugiej – zajmując się firmą, czułam wyrzuty sumienia, gdy miałam wrażenie, że zawalam sprawy domowe
- niby nie miałam presji na wynik, ale w zasadzie każde niewinne pytanie mojego męża w stylu „jak idzie?” odczytywałam jako atak. Albo przynajmniej oczekiwanie. Albo wyraz braku uznania. I od razu ruszałam do kontrofensywy
- w mojej głowie wciąż brzęczał głos: nie zarabiasz tyle, ile on, więc jesteś mniej warta!
Rozprawienie się z tematem trochę mi zajęło. Ale teraz już wiem, że można być żoną żywiciela rodziny, mieć firmę, która nie zawsze zarabia tyle, ile byś chciała i odzyskać poczucie wpływu w sferze finansów.
Jak to zrobiłam? Po pierwsze posłuchałam mojego wewnętrznego dialogu i uświadomiłam sobie wiele moich przekonań, dotyczących zarabiania i tak zwanej pracy domowej.
Że ten, kto zarabia więcej ma większą władzę.
Że opieka nad dziećmi i zajmowanie się domem to nic takiego.
Że pieniądze, które zarabia mój mąż nie są do końca moje.
Że moje pieniądze są lepsze. Że nie da się pogodzić prowadzenia firmy i domu…
A następnie z każdym po kolei się rozprawiłam.
W efekcie sama doceniłam mój wkład, co dało mi siłę do partnerskiej rozmowy z mężem – byłam ciekawa, jak on widzi sprawę, czy ciąży mu rola głównego żywiciela rodziny, czy wprost przeciwnie, z całego serca docenia, że ma wolną głowę i nie przeszkadza mu, że zarabiam mniej na swoim.
Następnie zabrałam się za wyliczenia. Co jest dla naszej rodziny bardziej korzystne finansowo – czy moje zwiększenie zaangażowania w firmę (kosztem zatrudnienia niani albo zmniejszenia dochodów męża, jeśli to on da wsparcie czasowe), czy może jednak obniżenie ambitnych planów rozwojowych i uznanie, że moja firma nie musi zarobić X, ale za to spełnia inne moje potrzeby i w związku z tym będę się nią zajmować cztery godziny dziennie? Potem oszacowałam emocjonalne koszty (i zyski) rozważanych wariantów. A kiedy zyskałam poczucie, że znalezione rozwiązanie pasuje i mnie, i jemu, NAPRAWDĘ poczułam, że nasze pieniądze są w równej mierze zasługą jego pracy, możliwej w takim zakresie dzięki mojemu wsparciu, mojej pracy i jego wsparcia. A więc mamy do nich RÓWNE prawa. To z kolei uruchomiło mój potencjał w zajmowaniu się naszymi pieniędzmi – mam większą swobodę czasową, więc to ja zdobywam wiedzę na temat możliwych inwestycji i cieszę się, kiedy mogę o nie zadbać. I na serio odzyskałam poczucie wpływu!
Jeśli zainteresował Cię ten podcast i czujesz, że to także Twój temat, zapraszam Cię na konsultacje coachingowe.